poniedziałek, 24 września 2012
Kolumbia- podsumowanie
Oczywiście po powrocie dzień mija za dniem w tempie błyskawicznym, ale w końcu mam chwilkę, żeby podsumować nasz wyjazd.
Kolumbia jest pięknym państwem, prezentującym się zupełnie inaczej niż w wyobrażeniu większości naszych rodaków. Narkotyki może są łatwiej dostępne (kilka razy mieliśmy propozycję kupna), ale nikt nie wkłada ich do kieszeni i do niczego nie zmusza. Bezpieczeństwo - nam zdrowy rozsądek i słuchanie dobry rad Kolumbijczyków pozwoliły uniknąć nieprzyjemnych doświadczeń. Ludzie są bardzo przyjaźnie nastawieni, pogodni, rodzinni i jeśli tylko mogą, pomagają. Pod względem komunikacyjnym Kolumbia jest bardzo łatwa do podróżowania. Praktycznie nie mieliśmy żadnych problemów z przemieszczaniem, a z taksówek skorzystaliśmy 4 razy, gdy nie było wyboru (wracaliśmy z lotniska w Bogocie w nocy i w Cartagenie z hotelu na plażę). Cenowo myślę, że jest porównywalna do Polski. My za dwie osoby wydaliśmy 10200zł (z czego 4500zł kosztowały bilety w obie strony) za 3 tygodnie pobytu. W sumie to najdroższy jest transport. Najpiękniejsze miejsce dla nas: Isla Mucura:)
W wielkim skrócie to by było na tyle. Jeśli ktoś by miał jakieś pytania, chętnie w miarę możliwości odpowiemy.
P.S.: Bagaż w końcu udało się odzyskać 24.09.12, chociaż musieliśmy sami po niego pojechać na lotnisko w Warszawie...
czwartek, 20 września 2012
Kolumbia - Bogota/Madryt/ Berlin 19-20.09.12
Ostatni dzień w Kolumbii za nami...Oczywiście musieliśmy go wykorzystać do samego końca i tym oto sposobem, o 7:30 wyjechaliśmy do Zipaquiry. Znajduje się tam jedna z trzech największych kopalni soli na świecie (poza nią są oczywiście nasza Wieliczka i jakaś kopalnia soli w Austrii). Kopalnia jest Katedrą Solną. Przewodnik oprowadził nas po wszystkich pięknie wykutych stacjach Drogi Krzyżowej, tłumacząc jednocześnie symbolikę. Głównym punktem wycieczki są trzy pomieszczenia symbolizujące chrzest Chrystusa, jego życie i ukrzyżowanie oraz zmartwychwstanie. Gra świateł w tej świątyni robi niesamowite wrażenie. Ponoć kilka razy w roku odbywają się tu śluby i chrzciny, a co niedzielę msze święte. Na sam koniec obejrzeliśmy trójwymiarowy film na temat kopalni soli i udaliśmy się w kierunku sklepu jubilerskiego. Muszę przyznać, że dobrze iż dotarliśmy tu na koniec, bo znaliśmy już ceny biżuterii ze szmaragdami, z których Kolumbia słynie i tym samym były one mniej więcej trzy razy niższe niż np w Cartagenie (oczywiście i tak były stosunkowo drogie, ale tańsze niż w Polsce i w zasięgu naszego portfela, jak to Kacper określił). Zostałam obdarowana jednym zestawem przez mojego męża i tym o to optymistycznym akcentem wróciliśmy do Bogoty, potem wyruszyliśmy z liniami lotniczymi Iberia w kierunku Madrytu i dalej Berlina. Oczywiście tradycji musiało stać się za dość i na moje nieszczęście w samolocie do Madrytu poczułam skutki zatrucia pokarmowego i nie muszę pisać, jak ciężko znosi się w tym stanie tak długą drogę.... Po dotarciu do Berlina okazało się, że nie koniec niespodzianek... Nasz bagaż nie dotarł i jak się okazuje - pozostał w Bogocie.... Możliwe, że został wyładowany, bo ponoć nasze 40 min opóźnienie wynikało z przeładowania i tym samym konieczności wyładowania części "ładunku" - tak określonego przez pilota... Także z 1/3 bagażu (mój plecak na szczęście był bagażem podręcznym) wracamy (w moim przypadku od 2 dni na czczo...) autokarem Simple Ekspress (zdecydowanie bardziej komfortowym niż samoloty Iberii) za 3 Euro za osobę. Po powrocie do Warszawy postaramy się napisać podsumowanie naszej podróży i wrażeń dotyczących Kolumbii. Tak czy inaczej, szkoda że wakacje tak szybko mijają...
wtorek, 18 września 2012
Kolumbia - Santa Marta/ Bogota 18.09.12
Ostatni dzień na Karaibach za nami...:( Mimo, że dziś postanowiliśmy zrobić sobie dzień leniucha, obudziliśmy się standardowo o 7. Zjedliśmy śniadanie i cały dzień przeznaczyliśmy na spacery, picie ogromnych ilości lemoniady z limonek, soków owocowych i zjedzeniu obiadu. Potem spakowaliśmy się i wyruszyliśmy w kierunku autobusu, którym dojechaliśmy po ok 45 min na lotnisko. To lotnisko jest dość specyficzne - znajduje się przy samej plaży, zresztą bardzo ładnej (załapaliśmy się na ostatni podczas tego wyjazdu piękny zachód słońca nad Morzem Karaibskim:))), nie ma tu żadnych tablic informacyjnych, kontrola osobista jest dopiero przy boarding'u. Także czekamy już na samolot i pewnie chwilę przed 22 będziemy już w Bogocie. Na szczęście mamy już nocleg, także potem już tylko taksówka i ostatnia noc w Kolumbii przed nami...
A tak w ogóle to nasza miejscówka noclegowa San Jorge (Calle 10C No2-62) w Santa Marcie jest warta polecenia. To nie jest ani hotel ani hostel, tylko dom pewnej rodziny. Atmosfera przesympatyczna, gospodyni z niczym nie robi problemu. Chcieliśmy się wykwaterować o 17 (normalnie można o 14) - od razu się bez niczego zgodziła no i oczywiście cena 30000COP (najniższa z dotychczasowych) też nie jest bez znaczenia, także jeśli ktoś kiedyś dotrze do Santa Marty - POLECAMY:)
Zapomniałabym dodać, że na odchodne chcieli nas dzisiaj okraść... Szliśmy sobie ulicą, Kacper niestety miał zajęte obie ręce, bo w jednej miał zakupy a w drugiej dopiero co kupioną lemoniadę i nagle powstało zamieszanie, tłum dookoła nas, ale na szczęście mój mąż szybko się zorientował i dał kilka szybkich kroków do tyłu, wymykając się złodziejce, której ręce tylko przez chwilę poczuł na swoich spodniach. Ogólnie tutaj trzeba uważać. Wszyscy normalni Kolumbijczycy nas ostrzegali o tym, gdzie można iść gdzie nie. Jak tylko się robiło ciemniej lub średnio bezpiecznie, mówili żeby chować aparat. Po tym zdarzeniu też od razu podeszła do nas pewna pani i powiedziała, że chcieli nas okraść i czy Kacper ma portfel. Także trzeba być bardzo czujnym.
poniedziałek, 17 września 2012
Kolumbia - Parque Tayrona/ Santa Marta 16-17.09.12
Ponownie mamy kontakt z cywilizacją, także czas na krótką relację z naszej dwudniowej wycieczki po Parku Tayrona. Wczoraj z rana ok 8:30 wyruszyliśmy busikiem z Santa Marta w kierunku naszego celu (koszt 5000COP za osobę). Droga zajęła nam ok 1h. Po zakupieniu biletów (niestety zapomnieliśmy mojej legitymacji studenckiej i tym samym wyszło nam sporo więcej) przesiedliśmy się w inny busik i podjechaliśmy jeszcze troszkę, po czym rozpoczęliśmy nasz spacer, połączony z trekingiem po parku. Rzeczywiście fauna i flora robią wrażenie. Docieraliśmy do celu w towarzystwie wielkich, czerwonych mrówek, spacerujących pasmami, jedna za drugą i noszących malutkie liście akacji. Dookoła nas śpiewały kolorowe ptaszki, przed nogami przebiegały przeróżne, kolorowe jaszczurki, a nad głowami przelatywały małe i duże motyle. Warto też wspomnieć o niebieskawo - pomarańczowych lądowych krabach i kolorowych żabach.
Spacer, połączony ze wspinaczką zajął nam ok 1,5h zanim troszkę zmęczeni dotarliśmy na plażę El Cabo San Juan. Całe wybrzeże, które udało nam się zobaczyć w Parku Tayrona robi wrażenie. Ładna plaża, silne fale, w przyjemnie chłodnej (chłodniejszej niż dotychczas) wodzie i wszędobylskie kraby. Niestety, tak jak na jedno z najpopularniejszych miejsc w Kolumbii przystało - jest tu mnóstwo turystów. Pewnie to sprawiło, że jednak dla nas nadal najpiękniejsza pozostaje mała wyspa Mucura. Noc spędziliśmy w hamakach, przykryci moskitierami (niestety nie było szans dostać hamaków w Miradorze - domku na skale przy zatoce), także było ciekawie:)
Dzisiejszy dzień z kolei rozpoczęliśmy od trekingu w kierunku El Pueblito. Muszę przyznać, że dla samej wspinaczki warto iść, bo cel nie robi wrażenia. Zabraliśmy oczywiście za mało napojów, ale tym razem uśmiechnęło się do nas szczęście i na górze spotkaliśmy dwoje małych dzieci, które sprzedawały napoje... To było coś niesamowitego, bo my ledwo żyliśmy, a one nie dość, że całą drogę taszczyły skrzynki z napojami, to na dodatek nie wyglądały na zmęczone i jeszcze na górze grały w piłkę:)
Po tej męczącej wędrówce wzięliśmy półgodzinną, orzeźwiającą kąpiel w morzu i wyruszyliśmy w dalszą drogę. Oboje stwierdziliśmy, że nie pamiętamy, kiedy i czy w ogóle byliśmy aż tak zmęczeni i odwodnieni...
Tak czy inaczej wróciliśmy do Santa Marty, wlewaliśmy w siebie hektolitry płynów (głównie zimną lemoniadę z limonek) i wreszcie zjedliśmy porządny obiad.
Jutro ostatni dzień w ciepłym klimacie i wieczorem ok 20 wylatujemy w kierunku Bogoty...
sobota, 15 września 2012
Kolumbia - Santa Marta 15.09.12
Dzisiaj niestety nie mam za dużo do opisania... Cały dzień przeznaczyliśmy na transport z Tolu do Santa Marty. W trakcie drogi mieliśmy niespodziankę. Nagle nasz autobus zatrzymała policja. Kazała wysiąść wszystkim kobietą... Szczerze mówiąc to troszkę zaczęliśmy się niepokoić, ponieważ nie wiedzieliśmy o co chodzi. Jak wychodziłyśmy, robili nam zdjęcia, po czym zaprowadzili w jedno miejsce, kazali usiąść i okazało się... że dziś jest kolumbijski dzień przyjaźni i zakochanych... Każda z nas dostała po dużej, czerwonej róży, przy okazji miałyśmy króciutką pogadankę na temat bezpieczeństwa podróży i tym optymistycznym akcentem pożegnaliśmy się i wyruszyłyśmy w dalszą drogę. W Santa Marcie zamieszkaliśmy w Residencia San Jorge (to było 5 miejsce, do którego weszliśmy i w końcu były wolne pokoje). Potem udaliśmy się na romantyczną kolację do przyjemnej knajpki, obeszliśmy okolicę i w ciągu godziny zapadł zmrok. Niestety potwierdziło się to, że Santa Marta to nie najpiękniejsze miejsce na świecie nocą.
Jest tu więcej prostytutek niż w Cartagenie. Sporo żebraków i ogólnie jest średnio przyjemnie, także pozostaliśmy przy piwku w pokoju:)
Jutro mamy w planie wybrać się do słynnego Parku Tayrona, a tym samym planujemy pozostać na ponoć jednej z 10 najpiękniejszych plaż na świecie, także jeśli nam się uda to napiszemy dopiero za 2 dni, bo znów będziemy odcięci od cywilizacji.
piątek, 14 września 2012
Kolumbia - Tolu/ Mucura 13- 14.09.12
Znów mamy kontakt ze światem, także najwyższy czas na opisanie naszych ostatnich dwóch dni:)
Wczoraj z samego rana wyruszyliśmy w kierunku wysp San Bernardo. Muszę przyznać, że było warto, choć cenowo niestety wyszło drożej niż przypuszczaliśmy, a na dodatek zostaliśmy oszukani, ale o tym potem. Na łódce płynęła z nami grupka studentów z Medellin - bardzo sympatyczni i komunikatywni ludzie, także z nimi plażowaliśmy i rozmawialiśmy większą część drogi (nawet po angielsku mogłam porozmawiać, co tutaj jest rzadkością). Pierwszym punktem wycieczki była mała wysepka Isla Palma z akwarium, z którego zrezygnowaliśmy, ale za to Kacper snurkował. Potem miała być Islote - najbardziej zaludniona wysepka, ale właśnie tu nas oszukano, bo mimo wcześniejszych zapewnień, nie pozwolono nam wejść na ląd, a za to ponoć też płaciliśmy...
Kolejnym punktem była Mucura - wyspa, na której postanowiliśmy pozostać jeden dzień. Jest to bardzo malownicze miejsce. Bialutki piasek, przejrzysta, turkusowa woda, żółto - zielone palmy i oczywiście duuuużo słońca.
W sumie najfajniej zaczęło się dziać, jak reszta grupy odjechała, a my pozostaliśmy jedynymi turystami wśród tubylców. I tu kilka zdań na temat malutkiej wioski rybackiej, czyli mieszkańców wysepki (położonej jakieś 10 min od turystycznej plaży). W sumie jest ich około 300 osób. Głównie ludzie młodzi i malutkie dzieci. Ponoć starsi powymierali, ale nie udało nam się ustalić ile średnio żyją. Ogólnie jest to zupełnie inny świat.
My zanocowaliśmy w malowniczym, malutkim domku na palach, położonym nad samiutkim morzem, także usypialiśmy przy dźwięku fal i w towarzystwie malutkich jaszczurek, a rano odwiedził nas wielki ptak. Stołowaliśmy się u jednej z żon rybaków, ponieważ pani u której nocowaliśmy (cena za noc 40000COP po negocjacjach z 600000COP), chciała na nas chyba zbić majątek w jeden dzień i troszkę poszalała z cenami...
Tak czy inaczej dobrze się stało, bo zaprzyjaźniliśmy się z naszą kucharką, jej mężem, spędziliśmy z nimi przemiły wieczór, podczas którego dowiedzieliśmy się więcej na temat ich życia. Może zacznę od tego co do chwili obecnej wydaje mi się niesamowite, mianowicie Miluri miała 22 lata, kiedy przyjechała na tę wyspę, tak jak my - jako turystka. Poznała tutaj swojego obecnego partnera, zakochała się i postanowiła zostawić życie na lądzie i zamieszkać tutaj. Partnera, ponieważ mimo iż oni uważają się za katolików, chrzczą dzieci to wszystkie pary na wyspie są wolnymi związkami. Może jest to związane z tym, że nie ma tu kościoła i wzięcie ślubu jest bardziej skomplikowane...? Tak czy inaczej rodziny są dość duże. Miluri ma póki co 4 synów (obecnie ma 37 lat, a jej partner 32). Kobiety w 90% rodzą na wyspie, z dala od szpitala i cywilizacji... Na 15 dni przed wyznaczonym terminem porodu udają się na ląd do lekarza, po to żeby dowiedzieć się czy mogą rodzić naturalnie... Jakże to odbiega od naszej rzeczywistości? Ku mojemu zdziwieniu ponoć praktycznie kobiety nie umierają przy porodach, także ten ich system funkcjonuje chyba nie najgorzej.... W wiosce jest jeden sklep, który zaopatruje wszystkich mieszkańców i jeden generator(na benzynę) na sektor, który wykorzystywany jest do oświetlenia i telewizora. Kiedy zapada zmrok, włączane są głównie telenowele (sami byliśmy tego świadkami) i większość wsi zasiada przed jednym telewizorem, wspólnie oglądając. Na wyspie znajduje się szkoła, która kształci dzieci od 5 do 13 roku życia z jednym profesorem od wszystkiego na czele. Dzieci bawią się razem, opiekują się sobą na wzajem, od 2 roku życia umieją już pływać, a np 5 letni synek naszych znajomych już łowi ryby... Ludzie są ze sobą bardzo zżyci i pomagają sobie wzajemnie, np jedna z mam, będąca w ciąży, ma komplikacje i musiała zostać na lądzie w szpitalu. Jej dziećmi zajmują się pozostałe kobiety z wioski.
Mężczyźni zajmują się głównie połowem ryb, owoców morza i z tego żyją. Efekt połowu ślimaków wygląda tak:
Dowiedzieliśmy się, że malutka łódka, którą z resztą mąż Miluri nas zawiózł na Santa Crus de Islotę, dziennie może przywieżć około 300 kg ryb( w ciągu jednego połowu).
Mieszkańcy jednak nie są zupełnie odcięci od świata. W wiosce jedna kobieta ma telefon komórkowy (są 2 miejsca na wyspie z minimalnym zasięgiem) i sprzedaje minuty pozostałym.
Co do Isloty (powierzchnia 0, 012 km^2, populacja:1200 osób) - jest to tak jak już wspomniałam, chyba najbardziej zaludniona wyspa. Praktycznie każdy metr wyspy jest przeznaczony na budynek. Przy morzu mają małe akwaria z langustami i rybami. Dzięki uprzejmości jednego z rybaków miałam możliwość trzymania w rękach jednej z żywych langost.
Także dzień minął nam na rozmowach, próbie zerwania kokosa (niestety zakończonej fiaskiem), piciu soku kokosowego, plażowaniu i poznawaniu wyspy. Około 14, po zjedzonym wcześniej przepysznym obiedzie (langusty i ryby Cojinua, ryżem kokosowym i surówką) wróciliśmy łódką turystyczną do Tolu. Zazwyczaj udaje się wrócić tańszym kosztem z rybakami, ale niestety my mieliśmy pecha, bo rybacy płyną do Tolu dopiero jutro, a my jutro wyruszamy już w kierunku Santa Marty....
środa, 12 września 2012
Kolumbia - Tolu 12.09.12
Dzisiaj udało nam się wstać o 4:15, żeby zdążyć na autobus do Tolu. Tym samym wiemy już, o której wschodzi słońce - około 5:45:)Na dworzec przedostaliśmy się autobusem miejskim (droga trwała ok 45 min). W zasadzie nadal jest nam ciężko uwierzyć w to, że był to prawdziwy dworzec (raczej punkt przejezdny autobusów), bo takiego harmidru nie widzieliśmy na żadnym dotychczasowym dworcu, nawet w dużo mniejszych miejscowościach... Tak czy inaczej wsiedliśmy do autobusu, a raczej busa jadącego do Tolu. Niestety to nie był ten, którego pierwotnie chcieliśmy być pasażerami, ale oczywiście panowie sprzedający bilety nas przekonali i pojechaliśmy tym małym busikiem zamiast dużym autokarem (cena taka sama - 25000COP za osobę po stargowaniu). Już po 5 min tego żałowaliśmy, bowiem wtedy doszło do nas całe grono nowych pasażerów "stojących". Przy tutejszej jeździe kierowców było to masakryczne, a jednocześnie komiczne przeżycie. M.in. ja przez pewien czas miałam tyłek pani Kolumbijki na głowie, na ramieniu, Kacper na kolanach i tak sobie w tym trwaliśmy przez ok 1h.... W końcu się troszkę przeluźniło, ale szczęście nie trwało długo, ponieważ szalony pan kierowca oczywiście z dużą prędkością przejeżdżał przez wszystkie dziury i coś nagle urwał, tak że autokar usiadł na jednym boku...Wszyscy zatem musieliśmy wysiąść i w upale 30 - to kilku stopniowym na jakimś pustkowiu, w asyście 4 policjantów, którzy szybko się pojawili, musieliśmy czekać na naprawienie, a w końcu na przesiadkę do nowego autokaru ponad godzinę....
Oczywiście nie da się tego opisać, co w międzyczasie działo się przy autokarze i w jaki sposób go naprawiali... Szczęśliwie w końcu po ok 1,5h opóźnienia dotarliśmy do Tolu.
Jest to mała, bardzo gorąca nadmorska miejscowość. Na szczęście nie ma tu tłumów turystów, a tym samym naganiaczy, także można odpocząć. Zamiast tradycyjnych taksówek są tutaj rowery dostosowane do przewozu pasażerów:)
Niestety plaża też jest bardzo skąpa, ale za to woda bardziej przejrzysta niż w Cartagenie i tak samo ciepła:) Zakwaterowaliśmy się w Villa Babilla - jednym z hosteli z przewodnika, którego właścicielem jest Niemiec, który osiedlił się tutaj na stałe. Za dobę płacimy 50000COP. Pokój jest przestronny z poddaszem i łazienkom. Jest wi-fi, kuchnia, super patio z hamakami, kanapami, także można się dobrze zrelaksować:P Resztę dnia spędziliśmy na zwiedzaniu miejscowości, plażowaniu, zarezerwowaniu łódki, którą jutro będziemy zwiedzać pobliskie wyspy, jedzeniu kolacji i piciu soków:) Z nowości piliśmy sok z lokalnego owocu nispero - rewelacja:)
Jutro mamy w planie o 8 wypłynąć i poznać pobliskie wyspy. Na jednej z nich zanocujemy (jeśli się uda), także jutro nie będziemy mieli łączności z internetem. O wrażeniach napiszemy pojutrze:)
wtorek, 11 września 2012
Kolumbia - Cartagena 11.09.12
Kolejny dzień w Cartagenie za nami. Poranek rozpoczęliśmy od wycieczki do wulkanu Totumo (Volcan de Lodo El Totumo), położonego ok 50 km od Cartageny. Po dotarciu na miejsce udaliśmy się w kierunku krateru i razem ze sporą liczbą osób (to niestety jest minus) odbyliśmy kąpiel błotną. Muszę przyznać, że jest to fantastyczne przeżycie:) Dodatkowo jest ponoć bardzo zdrowa i dobra dla skóry, ze względu na ilość minerałów. Siła wyporu sprawia, że w środku jest bardzo ciężko się przemieszczać, ale za to masaż przy użyciu błotka zamiast olejków jest znakomity:) Wulkan ma 2500 metrów głębokości.
Po atrakcji trzeba było udać się w kierunku jeziorka i odzyskać swój wizerunek. W międzyczasie odganialiśmy się od pań, które bardzo chciały wszystkim pomóc w tej czynności (oczywiście nie za free...). Potem udaliśmy się do małej karaibskiej wioski La Boquilla, gdzie poleżeliśmy w hamakach, zjedliśmy obiad i plażowaliśmy. Co do obiadu to jedliśmy pyszną rybkę Mojarra:)
W drodze powrotnej musieliśmy zatrzymać się przy szpitalu, ponieważ po wczorajszych zabawach w Morzu Karaibskim nabawiłam się zapalenia ucha... I tu muszę pochwalić ubezpieczyciela PZU, który wywiązał się znakomicie. Pani z infolinii od razu do nas oddzwoniła, bez naciągania nas na koszta, szybko przesłali informacje do szpitala i ku naszemu ogromnemu zdziwieniu udało się wszystko załatwić bezgotówkowo.... Po wykupieniu leków udaliśmy się na stare miasto, pospacerować i zwiedzić Palacio de la Inquisicion (pałac inkwizycji) (14000COP/ os). Budynek ten, wraz z narzędziami tortur jest utrzymany w bardzo dobrym stanie, także można się wczuć i wyobrazić jak czarownice, sataniści, bigamiści i inni (ok 800 osób) byli torturowani i tym samym "oczyszczani" przez Świętą Inkwizycję... Resztę wieczoru spędziliśmy spacerując po starówce i zakończyliśmy jedzonymi owocami morza (podobnie jak wczoraj).
Jutro o 6:30 planujemy wyjechać do Tolu, czyli o 4:15 pobudka, żeby zdążyć na dworzec...
poniedziałek, 10 września 2012
Kolumbia - Cartagena de Indias 10.09.12
Dzisiejszy poranek rozpoczęliśmy od zjedzenia śniadania w jednej z lokalnych knajpek. Oczywiście jak łatwo się domyślić - karaibska perła Kolumbii odbiega cenami od reszty kraju...Kacper skosztował arepas con queso y jamon a ja pozostałam przy tostach.
Następnie taksówką (5000 COP) udaliśmy się na główną plażę. Niestety mimo, że cała Kolumbia i obywatele USA bardzo zachwycają się tym miastem (rzeczywiście ma piękne miejsca, ale o tym później), plaża nie należy do najpiękniejszych. Największym jej minusem dla nas jest duża ilość turystów a tym samym naganiaczy i sprzedawców wszystkiego, od których ciężko się uwolnić. Piasek też nie powala, ale za to morze jest cieplejsze niż nasza woda pod prysznicem:) Poplażowaliśmy, odpoczęliśmy i wykupiliśmy wycieczki - city tour na dziś, czyli zwiedzanie miasta kolorowym autobusem i kąpiel błotną na jutro. Z plaży o 12 przegoniła nas burza, ale i tak mieliśmy się zbierać, bo o 13:30 mieliśmy odbyć wycieczkę, a jeszcze chcieliśmy zjeść obiad.
Co do city tour - po przekalkulowaniu, bardziej się opłaca skorzystać z tej opcji, niż na własną rękę, mając do dyspozycji tylko 1 dzień tak jak my (35 000COP za osobę). Kolorowym autobusem z przewodnikiem objechaliśmy miasto i zwiedziliśmy główne punkty programu.
Zaczęliśmy od orientacyjnej przejażdżki, potem było Convento de la Popa, Castillo de San Felipe de Barajas i na koniec pozostało nam stare miasto.
Wycieczka trwała ok 4 godzin, przewodnik ciekawie opowiadał, dowiedzieliśmy się sporo na temat historii Cartageny, także było warto:) Największe wrażenie zrobiła na nas forteca Castillo de San Felipe de Barajas, z której to żołnierze bronili miasta.
Główną atrakcją, poza bardzo dobrze przetrwałą całością budynków i murów, były tunele, którymi żołnierze przemieszczali się i zmieniali front, jeśli któryś został zdobyty. Trzeba przyznać, że Ci którzy budowali to miejsce mieli wszystko bardzo dobrze przemyślane i zaplanowane. Gdy dotarliśmy na stare miasto, zaczęło się już ściemniać. Trzeba przyznać, że starówkę mają przepiękną. Bardzo dobrze zachowane kamieniczki z wysokimi balkonami, często porośniętymi kwiatami, kościoły, główne place - robią wrażenie. Przyjemny spacer zakończyliśmy skosztowaniem krewetek i ślimaków sprzedawanych w popularnych tutaj budkach. Przepyszne:)
Jutro mamy w planie wycieczkę do wulkanu błotnego i zwiedzenie Palacio de la Inquisicion.
niedziela, 9 września 2012
Kolumbia - Medellin/ Cartagena 9.09.12
Dzisiejszy dzień podobnie jak większość zaczęliśmy bardzo wcześnie, ale zanim zacznę go opisywać wspomnę, że wczoraj wieczorem wybraliśmy się do kolumbijskiej knajpki na ich lokalną imprezkę. Miejsce to miało niesamowity klimat. Troszkę atmosferą przypominało dobre polskie wesele... Cały wielki lokal udekorowany na suficie serpentynami, wiszącymi lalkami, kolorowymi światełkami, balonami. Muzyka - oczywiście latynoska i nastawiona na cały regulator. Knajpka wypełniona po brzegi, na wszystkich stolikach 5l Aquardiente leje się strumieniami (panie nie ustępowały panom), ludzie tańczą między stolikami, śpiewają - ogólnie bardzo fajny klimat i dobra zabawa:)
Dzisiaj z kolei od rana zwiedzaliśmy Medellin. Na początek wspomnę, że miasto to ma bardzo dobrze rozwiniętą komunikację. Cztery linie metra, z czego dwie są tak zwanym Metrocable, czyli kolejką, przypominającą wyciąg narciarski. Wybraliśmy się na przejażdżkę tym środkiem lokomocji i muszę przyznać, że gdyby nie to, że ma dziwne godziny otwarcia (pasażerów zabiera od 9) i czasem bywa zawodna, to jest to świetne rozwiązanie dla tych, którzy mieszkają na górkach (Medellin jest położone w dolinie).
Drugim punktem programu był ogród botaniczny, do którego cudem udało nam się wejść. Cudem, ponieważ dzisiaj wyjątkowo było czynne od 10 z powodu święta książki, a my przyszliśmy o 9 (czyli zgodnie z godzinami zwykłego otwarcia). Na szczęście Kacper uprosił pewną panią i mogliśmy podziwiać piękną roślinność, iguanę i kolorowe ptaszki. Jednak park w San Gil nadal pozostaje na pierwszym miejscu:)
Trzecim i ostatnim punktem programu, jeśli chodzi o Medellin było centrum. Muszę przyznać, że bardzo się cieszę, że tutaj nie nocowaliśmy, gdyż mnie to miejsce przerażało... Mnóstwo bezdomnych, zalegających na ulicach i zaczepiających, nieprzyjemny zapach i ogólnie średnio przyjemnie. Jedyne co nam się podobało to rzeźby Botero, Palacio de la Cultura Rafael Uribe i oczywiście owocowy bazarek, na którym piliśmy najtańsze z dotychczasowych (1000COP), przepyszne 0,5 l owocowe soki z wielką dolewką:)
Po zrealizowaniu planu udaliśmy się do naszego hostelu po rzeczy i metrem przedostaliśmy się do busików, znajdujących się w centrum koło hotelu Nutibara i odjeżdżających w kierunku lotniska Jose Maria Cordova (położone ok 30 km od Medellin). Tak w ogóle to Medellin ma dwa lotniska, także warto się zorientować, z którego ma się wylot...
Potem już tylko 45 min lotu i jesteśmy w Cartagenie:) Z lotniska szalonym autobusem miejskim przedostaliśmy się do centrum i po ok 1h poszukiwań hostelu (większość była albo za droga, albo zbyt obskurna) zakwaterowaliśmy się w Hostel Familiar (45 000COP/dobę). Wieczorkiem zostałam zaproszona przez mojego mężna na super ekskluzywną i romantyczną kolację w Donde Socorro (niedaleko starego miasta), podczas której spożyliśmy przepyszną rybkę Pargo, Aroz con Coco (ryż z mleczkiem kokosowym, na słodko), rewelacyjną lemoniadę kokosową i sok ze świeżych owoców. Po kolacji spacerowaliśmy po przepięknej starówce, a jutro mamy w planie poranne plażowanie i popołudniowe zwiedzanie Cartageny.
sobota, 8 września 2012
Kolumbia - Medellin/ Santa Fe de Antioquia 8.09.12
Dzisiejszy dzień był, a w zasadzie jest baaardzo długi. Całą noc jechaliśmy z San Gil (przesiadka i około 2,5h czekania na autokar w Bucaramanga) do Medellin. W końcu po ok 11h podróży zmęczeni dotarliśmy do celu, jednak okazało się, że to nie koniec naszej podróży, ale o tym za chwilę.
Autokary w Kolumbii (nie tylko Expreso Brasilia) są bardzo komfortowe. Zawsze jest dużo miejsca na nogi, można spokojnie rozłożyć fotele (prawie na leżąco) bez wyrzutów sumienia, że komuś za nami będzie niewygodnie i za ciasno. Tym razem mieliśmy na tyle szczęścia, że nasz autokar nawet w połowie nie był zapełniony, także całkowity komfort jazdy.
Wracając do naszej podróży, nie zatrzymaliśmy się na długo w Medellin, ponieważ okazało się, że dotarliśmy tutaj troszkę później niż przypuszczaliśmy, bo ok 8 a w planach mieliśmy jeszcze wycieczkę do Santa Fe de Antioquia. Zatem zostawiliśmy nasze rzeczy w przechowalni bagaży i o 8:45 wyruszyliśmy w ok 2h podróż do tego małego, malowniczego miasteczka. Po dotarciu do celu rozpoczęliśmy zwiedzanie od Iglesia Santa Barbara i oczywiście okazało się, że jest zamknięty...
Troszkę zawiedzeni już chcieliśmy odchodzić, ale podeszły do nas dwie przesympatyczne Kolumbijki. I tutaj właśnie zaczęła się nasza przygoda z tymi paniami. Na początek- okazało się, że w kościele był dozorca. Stawiał opór odnośnie wpuszczenia nas do środka, ale panie przekonały go i tym sposobem zostaliśmy oprowadzeni po kościele.
Potem Kolumbijki postanowiły pokazać nam piękno ich miejscowości i zabrały nas na wycieczkę małym tuk tukiem (tak się nazywały te małe pojazdy na Sri Lance, a tutaj to chyba po prostu taxi) nad Puente de Occidente (wiszący most z 19-tego wieku).
Porobiły nam zdjęcia, oprowadziły, poopowiadały, po czym pojechaliśmy do ich domu. Okazało się, że była to ciocia z siostrzenicą. Maria - ta młodsza (ok 45 - to letnia pani) zaproponowała nam nocleg u jej rodziców, oprowadziła po domku (zresztą bardzo ładnym, z 2 labradorami i basenem), poczęstowała wodą, po czym zawiozła do knajpki na obiad. Oczywiście z noclegu, mimo namów nie skorzystaliśmy, bo raz że rzeczy mieliśmy w Medellin (dla pani to nie był żaden problem), a dwa że chcieliśmy też zobaczyć to miasto i nie stresować się, tym czy zdążymy na jutrzejszy samolot do Cartageny czy nie. Tak czy inaczej panie były przemiłe i bardzo gościnne. Maria ponoć też przyjechała tutaj na wakacje do rodziców, a na stałe mieszka w Miami.
Około 14 wyruszyliśmy ponownie w kierunku Medellin. Po dotarciu na dworzec odebraliśmy rzeczy i udaliśmy się w poszukiwaniu hostelu. Postanowiliśmy poszukać bliżej centrum, a nie w El Pueblito ze względu na niewielką ilość czasu na zwiedzanie. Koniec końców zakwaterowaliśmy się w Hostal Medellin Colombia (Carrera 69 #46 B-17). Bardzo sympatyczna właścicielka, lokalizacja 4 min od stacji metra, hamak w patio, pokoje z kotarami zamiast drzwi, ładna kuchnia i wspólna łazienka na piętro z ciepłą wodą - to tak w skrócie charakterystyka miejsca (cena 45 000 COP za dobę za pokój dwuosobowy). Okolica jest bardzo przyjemna - mnóstwo knajpek z latynoską muzyką, sporo turystów i ogólnie bardzo fajny klimat:)
Jutro mamy w planie poranne zwiedzanie Medellin i o 15:40 wylatujemy z liniami lotniczymi Avianca do Cartageny...(bilety udało nam się kupić w super promocyjnej cenie dla Kolumbijczyków - ok 35000 COP za osobę)
piątek, 7 września 2012
Kolumbia - San Gil 7.09.12
Dzisiaj mija ostatni dzień naszego pobytu w San Gil. Rano po obfitym, owocowym śniadaniu na bazarku wybraliśmy się w kierunku wodospadu Juan Curi.
Jest to niesamowite miejsce. Całą drogę prowadziły nas za sobą przeróżne, małe i duże, kolorowe motyle.
Bujna roślinność i przepływające strumyki dodawały klimatu, a sam wodospad zachwycał. Jest on węższy niż cudowny El Nicho na Kubie, ale za to bardzo wysoki. Rozbiliśmy się na pobliskich skałkach i kilka godziny spędziliśmy przy nim, kąpiąc się w wodzie, plażując i obserwując ludzi uprawiających rappeling (tj schodzenie z góry po wodospadzie w dół).
Bardzo miło, przyrodniczo spędziliśmy dzisiejszy dzień, po czym wróciliśmy busikiem do San Gil. Ledwo zdążyliśmy przed zamknięciem bazarku, ale na szczęście udało się kupić przepyszne soki ze świeżych owoców. Potem obiad, wypłata pieniędzy i powoli szykujemy się do długiej 11h drogi do Medellin z Expreso Brasilia....
Subskrybuj:
Posty (Atom)